Podróż - kaniony, biegi i psie przemyślenia
(Ok, koniec smutnych przemyśleń. Opowieści ciąg dalszy)
Jak możecie się już domyślić - dotarłam.
Lot miałam dość późno, bo o 16.40. Dzięki temu miałam trochę czasu na wyspanie się i dopakowanie ostatnich rzeczy. Zaskoczył mnie nieco mój nastrój, bo o ile tydzień lub dwa tygodnie temu wariowałam z emocji, tym razem za bardzo nic nie czułam. Szczerze mówiąc, największe emocje wywołało u mnie pożegnanie z psem. Wiem, że pewnie brzmię jak psychopatka, ale spójrzmy na to racjonalnie. Za rodziną będę tęsknić, ale oni wiedzą gdzie jadę, dlaczego i na jak długo. Będą mieli ze mną stały kontakt. A taki pies na przykład nie wie co się dzieje i myśli, że właściciel go opuścił :(
Rezerwowałam loty bardzo wcześnie, więc udało mi się załapać na bezpośredni lot do LA. Trwał on prawie 12 godzin, ale całkiem przyjemnie spędziłam czas. Głównie oglądałam seriale, filmy i spałam. Niedługo przed lądowaniem mogłam podziwiać piękne widoki, bo przelatywaliśmy nad górami na granicach Arizony, Kalifornii i Nevady. Lądowałam w LA właśnie w trakcie zachodu słońca, więc widok był niesamowity. W tej chwili poczułam niesamowitą ekscytację związaną ze spędzeniem roku w tym kraju i stanie.
okolica Los Angeles o zachodzie słońca
kaniony i takie tam
powitanie w Stanach Zjednoczonych
Na przesiadkę miałam dwie i pół godziny, co wydaje się sporo, ale czasu wcale dużo nie było. Najpierw musiałam bardzo długo czekać w kolejce do odprawy celnej, później okazało się, że muszę w Los Angeles odebrać swoje bagaże i nadać je znowu, jako że przesiadam się na połączenie regionalne. Zegar tykał, kolejki wszędzie były duże a ja musiałam targać ze sobą jedną małą i dwie wielkie, ciężkie walizki (i jeszcze plecak na plecach). W końcu poszłam do miejsca, gdzie mogłam nadać te dwa giganty, wrzuciłam je na jakąś taśmę (nie byłam nawet pewna czy na dobrą) i pobiegłam dalej, ponieważ, jak się okazuje, loty United Airlines obsługiwane były dosłownie na drugim końcu lotniska, czekał mnie więc szaleńczy bieg przez terminale. Ostatecznie czerwona, spocona i potargana dotarłam na miejsce. Okazało się nawet, że zostało mi jakieś 10 minut do boardingu, więc kupiłam sobie wodę i orzeszki w nagrodę. W przeciwieństwie do wielkiego Boeinga, którym dotarłam do LA, regionalny samolot do San Luis Obispo rozmiarem przypominał mi większy autobus. Wszyscy za to byli bardzo wyluzowani i mili. Lot trwał niecałą godzinę i przylecieliśmy do SLO przed czasem. Było to o tyle kłopotliwe, że nikt o tym nie wiedział i nie czekał na mnie na lotnisku. Jako, że lotnisko jest malutkie, po chwili wszyscy pasażerowie zabrali swoje bagaże i zostałam zupełnie sama. Muszę przyznać, że było to dość dziwne uczucie. W pewnym momencie nie wiedziałam już co robić, więc zadzwoniłam do mojej organizacji, musiałam jednak strasznie długo czekać na linii i w chwili kiedy się dodzwoniłam, akurat ujrzałam moją hmamę. Przyszła na lotnisko z transparentem i balonem, co było bardzo miłe. Zabrała też ze sobą pieska :)
tyci lotnisko w SLO
(nie mam zdjęcia z powitania na lotnisku, ale oto Bogie)
Jak dotarłam do domu, było już bardzo późno, więc wypiłam herbatę (na szczęście z czajnika, nie jestem skazana na herbatę z mikrofalówki, yay), porozmawiałyśmy chwilę i poszłam spać.
W następnym poście napiszę trochę o pierwszych dniach i planie lekcji.
I na koniec:
(przepraszam, nie mogłam się powstrzymać od wrzucenia tu tej nieszczęsnej piosenki)
Piękne widoki <3 Te ponowne nadawanie bagażu to jakaś masakra. Czekam na kolejne wieści, jak się zaaklimatyzowałaś :)
OdpowiedzUsuńPowielę Kaję, ale ładne widoki :) (ja niestety nic nie widziałam, bo były chmury :c)
OdpowiedzUsuńI słodki pies :) Rozumiem herbatę i cieszę się, że spotkanie z hmamą było udane